Przecudne opowiadanie Pana Edwarda Stokłosy z Będziemyśla o cudach św. Jacka, które uczynił przechodząc 17 sierpnia 1223r. przez tę miejscowość. Zdarzenie,  przetrwało w pamięci ludzi i oni to ufundowali kościół w miejscu, gdzie się wówczas zatrzymał.

Obowiązek udzielania gościny wędrowcom, przez gospodarzy, mieszkających przy trakcie wynikał z prawa tamtych czasów, 

Dziękuję Panu Edwardowi za nadesłanie tego opowiadania, które umieszczam w oryginale, za zgodą autora na naszym portalu.

Zbigniew Borkowski

                                  Świętego Jacka cud z grzybami.

 

Żniwa miały się ku końcowi. Walenty odłożył sierp, przeciągnął się aż zatrzeszczały kości bolące od ciągłego schylania się przy żniwie. Popatrzył na słońce. Ocenił, że zbliża się południe i krzyknął do żony:

-         Matka!, ty to już idź do chałupy i przygotuj obiad. Ja z dzieciskami skończymy tu robotę, a ty w tym czasie zdążysz zrobić coś do zjedzenia, tak abyśmy długo nie czekali.

-         No! Dobrze radzisz. Już tego żuru robionego naprędce to, i dzieciska, i my, mamy do uprzykszenia (do znudzenia). Wczoraj Jagienka uwarzyła trochu twarogu, to przyrychtuję (przygotuję) kopę pierogów z serem i ziołami, których nie brak w ogródku.

-         A miętę niech matula zerwą nad potokiem, bo ta w ogródku jest stara i nie taka soczysta - dorzucił Wojtek.

Jagienka nic się nie odezwała, ale zrozumiała, że to ona będzie w południe krowy doić, bo przecież matula nie zdążą tych pierogów nagotować tak szybko. Trochu markotna usiadła na chwilę na miedzy. Pierogi nie były jej przysmakiem. Pomyślała sobie, że zjadłaby klusek z twarogiem, odrobiną miodu i smażonymi jabłkami, które już dojrzewały. Myślała o Jaśku, którego od początku żniw nie widziała. Pan wysłał go daleko, do Sopichowa, żeby tam mu żniw przypilnował. Marzyła -.

-         Jagienko! A weź się dziecko do roboty, bo tak to matka nie tylko obiad zdąży przygotować, ale jeszcze czekać na nas będzie musiała  - donośnym głosem powiedział ojciec.

-         Tatulu! Ona jest zakochana i tylko o Jaśku myśli, a nie o robocie - skwitował Wojtek.

-         Wojtuś! A ty, to tak patrzyłeś w ubiegłą niedziele, w Sędziszowie na Justynkę, że jej o mało, co kiecka nie spadła od tego patrzenia. A jak się dobrze przyjrzeć, to jeszcze mleko pod nosem ci widać, zamiast wąsów - dodała z satysfakcją.

-         No! Dosyć już tego dogryzania. Czy wy zawsze musicie się kłócić? -Zapytał ojciec.

-         A to przecież Wojtek zaczął - mruknęła Jagienka.

-         Ale ty skończyłaś! - rzucił mimochodem Walenty. A teraz moglibyście coś zanucić, byłoby weselej - dodał.

-         Tatko! Jak się jest schylony z sierpem od samego rana to nie bardzo można śpiewać, a i duchota od tego gorąca - odrzekł Wojtek.

Zamilkli i słychać było tylko miarowy chrzęst ciętego zboża. Od czasu do czasu prostowali zbolałe od schylania krzyże i nabierali w płuca więcej powietrza, wydychając je głośno.

 

                                                                          *   *   *

            Walentowa, po przyjściu do domu, rozpaliła ogień i nastawiła wodę w miedzianym garnku. Kupiła go w zeszłym roku na targu w Sędziszowie. Lubiła patrzeć na ten garnek. Garnek stanowił jej dumę. Miedź błyszczała czerwonawym kolorem, bo Jagienka codziennie czyściła go popiołem i suszyła na płocie tak, aby wszyscy widzieli.

            Stolnicę, wystruganą z grabowego drewna, ułożyła na stole, nasypała świeżej mąki pszennej i w kopcu mąki zrobiła wgłębienie. Przyniosła cztery jajka, wałek. Zaczęła mieszać w glinianej misce twaróg z posiekaną drobniutko miętą i kilkoma listkami lubczyku. Dodała trochę miodu, szczyptę soli i czekała na zagrzanie się wody. Gorącą wodę dawała do mąki, aby pierogi się lepiej kleiły. Później wbiła, we wgłębienie w mące, jajka i dodała trochu kwaśnego mleka. Wyrobiła ciasto, wywałkowała na cienko i pokroiła w kwadraty. Skosztowała przygotowanego twarogu i była pewna, że żniwiarzom będzie smakować. Gdy skończyła kleić pierogi, a było ich prawie dwie kopy, woda zaczęła bulgotać w garnku. Osoliła ją, włożyła pierogi, czekała.

            Usłyszała pukanie do drzwi. Była pewna, że to Wojtuś się wygłupia, bo Burek szczekałby na kogoś obcego. Za chwilę usłyszała mocniejsze stukanie. Wzięła dużą drewnianą łyżkę - warzęchę i poszła otworzyć. Otwierając drzwi, krzyknęła - „A masz!" i uniosła łyżkę do góry... Zastygła w bezruchu.

 Przed drzwiami nie było Wojtusia tylko jacyś nieznajomi.

-         Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus - rzekł najstarszy z nieznajomych. Pozostali skłonili się tylko w milczeniu.

-         Niech będzie pochwalony - odrzekła, rozglądając się za Wojtkiem a gdy go nie znalazła zaczęła przepraszać i wyjaśniać, że spodziewała się syna, który często jej różne psikusy sprawia.

-         Nic nie szkodzi - odparł najstarszy z nieznajomych. Gdy byłem w takim wieku - tu wskazał na towarzyszących mu chłopców - też płatałem przeróżne psikusy i nie tylko rodzicom. Młodość ma swoje prawa.

-         Święte słowa. Święte słowa - powtórzyła Walentowa.

-         My tu wstąpiliśmy do was - ciągnął dalej najstarszy - odpocząć trochu w cieniu na przyzbie i wody się napić. Zauważyłem, że żuraw u was wysoki, to i woda musi być dobra i zimna w takiej studni.

-        


Święte słowa. Święte słowa -  wyleciało z ust Walentowej jak echo.

Wpadła do izby, wzięła garnuszki gliniane, opłukała w cebrze z wodą, bo Jagienka nie zdążyła ich rano umyć po śniadaniu i wyniosła przybyszom.

-         Wody to sobie wyciągnijcie panowie żurawiem, bo ja tu z wami gadam, a mnie się pierogi przegotują, - i Walentowa zniknęła w sieni.

Przybysze nabrali wody ze studni, usiedli na ocienionej starą lipą przyzbie, wyjęli z worków podróżnych placki jęczmienne i jedli powoli popijając źródlaną wodą. Z izby przez otwarte okno dochodziły odgłosy krzątaniny. Wojciechowa odcedziła pierogi, okrasiła je roztopionym masłem i postawiła na stole. Przypomniała sobie coś i wybiegła na zewnątrz.

Gdy zobaczyła jak nieznajomi jedzą jęczmienne placki i przepijają wodą natychmiast zawróciła i wyniosła im gliniany garnek zsiadłego, zimnego mleka.

-         Panowie wybaczcie, że wcześniej nie pomyślałam. Na taką spiekotę kwaśne mleko lepsze będzie do placków niż woda. Po chwili zastanowienia się dodała:

-         A może na obiad to lepsze będą pierogi. Zawsze, co gotowane, to gotowane i na obiad lepsze niż placki z wodą lub choćby nawet z mlekiem - stwierdziła gospodyni i nie czekając na odpowiedź znikła w sieni.

-         Zrobiliśmy niechcący kłopot naszej gospodyni - odezwał się najstarszy.

-         Widzicie braciszkowie, jaki to zacny i szczery naród u nas w Polsce. Ani wie cośmy za jedni, a podzieliłaby się z nami wszystkim, co posiada, a przecież za chwilę jej żniwiarze zejdą z pola, gdzie ciężko pracują od rana - dokończył.

Ledwie, co najstarszy skończył zdanie, a już Walentowa wybiegła z glinianą donicą prawie pełną pierogów.

-         Naści panowie. Jedzcie, żeby mieć siły do dalszej podróży - tu Walentowa postawiła na kolanach najstarszego donicę.

-         A prawda,.... ja nawet panów nie zapytałam dokąd to idziecie?... jeśli można?.

-         Ja jestem dominikaninem i moje imię Jacek - odparł najstarszy - a to moi braciszkowie. Idziemy do Sandomierza. Tam biskup krakowski Iwo Odrowąż postanowił założyć zakon dominikanów, a my mamy stworzyć pod to dzieło podwaliny.

-         Oj! Jezusicku mój. Toż to pleban w niedzielę mówił, że spodziewa się bardzo ważnych gości w tym tygodniu i - tu zawiesiła głos i powoli dokończyła - chyba mówił o ojcu Jacku. Tu na moment zamilkła.

-         Ale taki gość to na pewno powozem albo i karocą by jechał w orszaku jakim, a nie tak, na piechotę, jako wy - dopowiedziała.

-         Noo! Taaak! - powiedział Jacek, z zastanowieniem, jakby do siebie i cedząc słowa. Z intonacji nie wynikało, że te dwa słowa są potwierdzeniem. Był to raczej wyraz ubolewania, że prostym ludziom wpojono, iż nieodzownym atrybutem wielkości jest bogactwo, wyniosłość.

-          Karoca i orszak - mruknął do siebie i głośno dodał

-         Ale na nas już czas. Wielkie Bóg zapłać*) za wszystko. My nie mamy żadnych pieniędzy, bo taka jest reguła zakonu. Możemy się jedynie modlić za was i waszą rodzinę. Bóg z wami.

-         Bóg z wami - odrzekła gospodyni

-         A pierogi to przecie weźcie!. Będziecie mieli na wieczerzę! - dorzuciła.

Jacek wziął donicę z pierogami i stał trzymając ją przed sobą. Wtedy Walentowa schyliła się i zaczęła nieskładnie mówić:

-         Proszę jeszcze domi..ki..na....- tu zaczęła się jąkać i czerwienić.

-         O co chcieliście prosić? - zapytał Jacek

-         Nie wiem jak się do Was zwrócić - ze wstydem odpowiedziała.

-         Po prostu! Po imieniu!

Popatrzyła na uśmiechniętego serdecznie Jacka, wstąpiła w nią odwaga i wyrzuciła z siebie:

-         Jacku z pierogami módl się za nami - a zabrzmiało to nie jako prośba a raczej jako krzyk rozpaczy.

Jacek gestem nakazał ciszę towarzyszącym mu chłopcom, którzy o mało, co nie parsknęli śmiechem i powiedział:

-         Ilekroć wspomnę pobyt u was i waszą serdeczną gościnę, to choćby malutką modlitwę odprawię.

-         Bóg zapłać - wyszeptała.

Jacek pobłogosławił znakiem krzyża gospodynię, zagrodę, studnię i wyszli na drogę. Burek odprowadzał ich merdając ogonem. Gdy odeszli na jakieś 50 kroków, Jacek zwrócił się do Burka, pogłaskał go i powiedział - zostań pilnować tą szczerą i serdeczną rodzinę.

                                                  *  *  *

Już Jacek z towarzyszami zniknęli za pobliskim laskiem a Wojciechowa wciąż stała na drodze i patrzyła na północ. Burek wracał powoli do swojej służby. Od strony pola pojawili się strudzeni żniwiarze.

-         Matka! A co ty tak stoisz? Czy coś się stało, że tak patrzysz na las? - krzyknął Walenty.

-         Nie. Nic się nie stało - i powoli wróciła do domu zamyślona.

Żniwiarze opłukali się z pyłu i potu a potem usiedli pod jabłonką za domem. Na kołkach wbitych w ziemię stał stół i dwie ławy. Tam zwykli jeść posiłki w czasie upałów. Walentowa podała resztę pierogów i zimne mleko do przepicia. Wszyscy milczeli.

            Pierwszy odezwał się Wojtek.

-         Mama! Wydaje mi się, że tu coś się stało. Taka jakaś zamyślona to ty nigdy nie byłaś. Nie zapytałaś nawet czy skończyliśmy żniwo. Powiedz coś!.

-         Nie wiem jak wam to opowiedzieć. Wszystko było jakieś dziwne. Gdy ktoś zapukał do drzwi to najpierw myślałam, że to Wojtek się wygłupia, bo Burek nie szczekał, a on na wszystkich obcych szczeka. Gdy zapukano drugi raz i głośniej, wzięłam warzęchę i poszłam otworzyć drzwi. Już podniosłam warzęchę, jak zobaczyłam jakiegoś wędrowca z trzema podrostkami. Miał jakieś czterdzieści lat, a podrostki po jakieś 16 może 18 lat. Tu opowiedziała wszystko po kolei, a na koniec wróciła do Burka.

-         No i gdy odchodzili, to Burek chciał iść z nimi. Dopiero ten najstarszy, Jacek, pogłaskał Burka i coś do niego powiedział a pies się powoli wrócił. A Burek przecież nigdy nie odchodzi od domu, nawet jak my idziemy w pole - dokończyła.

-         Matka! A może to byli jakieś złodziejaszki?. Tacy to mają swoje sposoby na psy - rzekł Walenty.

-         Ojciec! Oni do chałupy nie weszli. Siedzieli na przyzbie. Jedno, co wzięli, to donicę z pierogami, bo im dałam na drogę - powiedziała Walentowa.

-         Matka! Coś tu kręcisz. Przecież - donica stoi przed nami - stwierdził Walenty

-         No to ja już nic nie wiem. Może mi się to przywidziało? - odpowiedziała.

-         Wojtuś! Skocz i zobacz, co zostało na przyzbie? - powiedział Walenty.

Jeszcze Wojtek nie wrócił, gdy na drodze rozległ się tętent koni i terkot bryczki. Walenty wyszedł przed furtkę i zobaczył nadjeżdżającego galopem plebana z Sędziszowa.

-         Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus - odezwał się pleban zatrzymując konie

-         Na wieki wieków - odparł Wojtek, który był bliżej.

-         Nie widzieliście czterech podróżnych - zapytał pleban

-         Ano! Byli tu ze dwa pacierze temu. Napili się wody, zjedli jakieś placki, co mieli w workach, podziękowali i poszli tam na północ - odpowiedziała Walentowa.

-         Poruta!*) - szepnął pleban, zaciął konie i odjechał galopem we wskazanym kierunku.

Patrzyli wszyscy przez chwilę za odjeżdżającym w kłębach pyłu plebanem i przyszli pod przyzbę.

-         Tatko! - odezwał się Wojtek.

-          Tu są cztery kubki gliniane, tu garnek pełen śmietany a tu...

-         Wojtuś! Co ty opowiadasz? - Przerwała mu matka

-         Przecież tam jest kwaśne mleko.

Walenty zanurzył palec w garnku, posmakował i ze zdziwioną miną rzekł:

-         Matka! To przecież jest wyśmienita śmietana.

Wojtek, robiąc ważną minę, wyciągnął z kieszeni różaniec z dużym złotym krucyfiksem nabijanym niebieskimi i czerwonymi kamieniami.

-         To też leżało na przyzbie - zakończył Wojtek pokazując różaniec.

Wszyscy patrzyli jak zauroczeni. Dotykali krzyża, w palcach przekładali paciorki różańca i milczeli.

-         Ten różaniec trzeba oddać, jak tylko pleban będzie wiózł tych gości z powrotem - odezwał się Walenty.

-         Któremuś różaniec wypadł z kieszeni - dodał.

-         Sam krzyż z kamieniami będzie wart więcej niż nasza wieś - dodała matka.

-         Wojtuś! Biegnij ze trzy staja w las i wypatruj, kiedy będzie wracał pleban z gośćmi. Jak ich zobaczysz, pędem daj nam znać. Wyjdziemy na drogę, żeby się pokłonić i oddać zgubę wędrowcom.

Ojciec z matką wrócili do chaty, Wojtek pobiegł do lasu czekać na plebana a Jagienka usiadła pod ogródkiem i przyglądała się wróblom, które szukały dojrzałych nasion traw.

 

*) Poruta - żenada, wstyd. (z Wielkopolski, skąd pochodził pleban)

                                                                      

   *  *   *

Wędrowcy szli szybkim krokiem. Powietrze w lesie było rześkie i wilgotne. Pierwszy szedł Ojciec Jacek, a za nim kolejno braciszkowie: Wawrzyniec z Mogiły, Janko z Piekar i Maciej z Maszkowa. Ten ostatni, mimo młodego wieku, był nadto zwalisty i miał kłopoty z nadążaniem za resztą. Nie dość, że sam był ciężki to jeszcze dodatkowo niósł w worku pierogi. Po godzinie szybkiego marszu zaczął opadać z sił. Zaczął się pożywiać twarogiem z pierogów. Ciasto wierzchnie wyrzucał na pobocze drogi. Worek z pierogami robił się w ten sposób coraz lżejszy. Gdy kończył już drugi tuzin pierogów, uwagę Jacka zwróciło jego milczenie. Przyglądając się bacznie przez ramię, zauważył kątem oka, jak Maciej wyrzuca pierogi. Zatrzymał się i przemówił do niego:

- Nie postępujesz uczciwie chłopcze wyrzucając dary boże. Poza tym pomyśl, ile ci ludzie się napracowali, żeby te pierogi mogły powstać. Trzeba było uprawić pole, zasiać i zebrać pszenicę. Wyhodować krowy, aby dały mleko. Poić je i karmić. Wyszukać miodu w barciach. Później ziarno zemleć i to wszystko razem przygotować i ugotować, a ty to tak wyrzucasz beztrosko. Nie godzi się taki postępek braciszkom. Zapamiętaj to sobie.

Tu odwrócił się do tyłu i popatrzył na drogę, którą ostatnio przebyli, przeżegnał się i rzekł nabożnym głosem:

-         Matko Nasza spraw przez Syna Twojego, aby trud ludzki nie poszedł na marne i aby ci, co włożyli w to tyle pracy, mieli z tego pożytek. Tu uczynił znak Krzyża Świętego i błogosławił drodze, którą przeszli mówiąc:

-         W imię Ojca i Syna i Ducha Świętego

-         Amen - dopowiedzieli wspólnie.

Tu Jacek odwrócił się i poszli dalej w kierunku Sandomierza.

Wszędzie tam, gdzie upadł choćby najmniejszy kawałek pieroga, wyrosły kępy dorodnych grzybów.

Od tego czasu w Puszczy Sandomierskiej od strony Będziemyśla na 17 sierpnia przypada wysyp grzybów.

 

 

 

                                                                       *  *  *

 

W pewnym momencie Jagienka, stojąca przy ogródku, zauważyła skrawek papieru, poruszający się niespokojnie na wietrze, między trawami. Nie wiadomo, dlaczego go wzięła do rąk i zobaczyła, że jest tam coś napisane. Poszła do rodziców siedzących w izbie i pokazała im kartkę.

-         Wiesz, co Matka! - myślę, że tu jest napisane gdzie szukać wędrowców, żeby im różaniec oddać powiedział ojciec.

-         Chyba masz rację. Ale jak będzie wracał pleban, to się wszystko wyjaśni - odparła.

W stajni krowa zaczęła ryczeć. Walenty wstał i rzucił mimochodem:

-         Krasula już chce iść na trawę. Trochę jeszcze za wcześnie, bo bąki tną niemiłosiernie.

-         Jezusicku kochany! - zawołała gospodyni. - Toć to przecież zapomniałam krowy napoić i wydoić w południe i przez to ryczą.

-          Jagienka!. Ty wydoisz Krasulę, a ja Łaciatą. Ojciec!, ty przygotuj wodę do pojenia, a wsyp im trochę otrąb. Trzeba im wynagrodzić to długie czekanie - wydała rozkazy Walentowa..

Wszyscy ruszyli do swoich obowiązków.

Słońce zaczęło zachodzić, a plebana nie było widać. Wojtek zaczął już iść w kierunku domu.

Z domu wyszedł ojciec. Gdy Wojtek zbliżał się usłyszeli terkot bryczki. Za chwilę pleban zatrzymał konie przed furtką i oznajmił:

-         Nie dognałem na drodze nikogo. Jakby się w ziemię zapadli. Trafiłem tylko na wysyp dorodnych grzybów. I jakby syn poszedł, to nazbierałby dobry koszyk albo i więcej. Jutro z rana niech przyniesie z pół garnca na plebanię, to gospodyni da mu parę skolców.

-         Jak tak, to musimy jeszcze dzisiaj wyzbierać, bo do jutra dużo robactwa w nie wlezie. A ksiądz dobrodziej nie muszą za grzyby płacić, tylko niech dobrodziej przeczyta, co na tej kartce jest napisane, bo my z tego nic nie wiemy - i podał kartkę proboszczowi.

-         Tu pisze: „To jest podarunek za strawę i dobre serce. Niech Wam Bóg błogosławi". A co było przy tej kartce? - zapytał.

-         Różaniec - szybko i przytomnie odparł Wojtek.

-         No to módlcie się! - rzucił pleban. Zaciął konie i odjechał.

 

                                                                          *  *  *

 

Wszyscy domownicy byli ciekawi i chcieli zobaczyć wysyp grzybów, o którym mówił pleban. Wzięli, na wszelki wypadek, dwa koszyki i poszli szukać grzybów przy drodze. Nie więcej jak pół mili od domu i pojawiły się grzyby.

Nie przeszli więcej niż pięćdziesiąt kroków i mieli pełne dwa koszyki nazbieranych grzybów.

-         Wojtek i Jagienka biegnijcie z grzybami do domu, i szybko wracajcie z koszykami - powiedział ojciec.

-         My z ojcem będziemy, tymczasem, zbierać do zapaski. A wracajcie chyżo! - krzyknęła matka.

Gdy wrócili z koszykami, już robiło się ciemno. Pozbierali grzyby do koszy i wrócili do domu. W chacie rozsypali grzyby na zgrzebne lniane płachty i poszli spać.

 Nie mogli zasnąć.

Walentowa rozmyślała, jak by tu za różaniec kupić jakiś dworek. Mogłaby bryczką,  zaprzęgniętą w dwa dorodne konie, pod kościół w Sędziszowie zajechać. Jakby się jej sąsiedzi kłaniali, jako teraz dziedziczce z Zagorzyc.

Jagienka widziała się już, jak idzie do kościoła w ślubnej sukni z różańcem na szyi a wszyscy ją podziwiają tak bogato przystrojoną...  i Jasiek obok niej w bielutkiej koszuli z żabotem i w kontuszu z czerwonego sukna. Byliby najładniejszą parą w okolicy.

Walenty rozmyślając doszedł do wniosku, że takiego różańca to nikt nie kupi, bo i pleban takiego nie ma. Mogą jeszcze zapytać skąd go ma i posądzić, że ukradł, a może nawet, kogo zabił, żeby go obrabować. Jużci jest kartka, ale kto uwierzy, że dostali to, za odrobinę wody i kopę pierogów. Nie! Tego się sprzedać nie da. Ten podróżny zostawił go tylko po to, żebyśmy się mogli modlić. Wtedy, być może, szczęście się do nas uśmiechnie. Ale grzyby, to wysuszone można sprzedać gdzieś w mieście, ale dopiero przed Wigilią, bo teraz grzybów może każdy uzbierać. Jutro z rana musimy wyzbierać wszystkie. I z tym postanowieniem zasnął.

Wojtek też rozmyślał jakby tu zostać takim bogaczem, jako ten wędrowiec. Jutro, gdy zaniesie grzyby, to się musi o tym zwiedzieć u plebana. Już wymyślał jak się o to zapytać. Jaki pretekst znaleźć, żeby nie gospodyni, ale plebanowi wręczyć grzyby?. Zasnął.

Burek nie miał takich zmartwień. Siedział w budzie i nasłuchiwał, a jak coś usłyszał podejrzanego, to biegł sprawdzić. W ciągu nocy, to musiał dziki wygnać, które zaczęły buchtować na grządce między karpielami; to lisa odganiać dwa razy, bo zakradał się do kurnika; to obszczekiwał sarny i zające, chcące obgryzać kapustę; złapał i zjadł nornicę, co kopała między cebulami. Całą noc miał kupę zajęć. Dopiero, gdy słońce wyszło i zaczęło delikatnie przygrzewać, położył się na budzie i oddał się spokojnej drzemce, zadowolony z wypełnionego obowiązku.

                                                   *  *  *

Pierwsza obudziła się Walentowa. Opłukała twarz i ręce zimną wodą pod studnią i cicho nucąc - „Kiedy ranne wstają zorze", umyła skopek i poszła doić krowy. Potem wymyła miskę Burka. Nalała świeżego, jeszcze z pianką, mleka. Wrzuciła do niego dwie kromki pokrojonego chleba i zaniosła Burkowi.

Gdy przyszła do izby, Walenty jeszcze smacznie chrapał. Nie budziła go. Zaczęła przygotowywać śniadanie. Pokroiła chleb, posmarowała masłem i ułożyła na wiklinowej tacce. Pokroiła drobno cebulę, dodała trochu zielonej natki i wymieszała z twarogiem. Skosztowała. - Dodała szczyptę soli i trochę śmietany i znowu wymieszała. Do kubków nalała świeżego mleka. Zastanowiła się, czy czegoś nie zapomniała i obudziła Walentego. Jagienka obudziła się sama.

-         Jagienko poszukaj Wojtka na strychu i zawołaj go na śniadanie - powiedziała gospodyni.

Jagienka szybko wrzuciła sukienkę i wlazła na strych po drabinie.

Walenty zdjął koszulę i poszedł opłukać się do pasa pod studnię. Robił to codziennie rano bez względu na porę roku i pogodę. Później wycierał się mocno zgrzebnym ręcznikiem, aż ciało mu się zaczerwieniło. Twierdził, że dzięki temu zwyczajowi nigdy nie kicha i nie smarka.

Jagienka nasłuchiwała na strychu, gdzie może być Wojtek. Usłyszawszy delikatne sapanie podeszła bliżej i krzyknęła z całych sił:

-         A wstawaj śpiochu, bo słońce już wysoko!

-         Boże! Ale ta moja siostra jędza - powiedział Wojtek ziewając. Złapał Jagienkę za nogi i przewrócił w siano, a później nakrywał sianem głowę, tak, aby najwięcej siana wpadło jej we włosy.

-         Ale jesteś złośliwy - powiedziała Jagienka.

-         A ty złośliwcowa - odgryzł się Wojtek nieudolnie.

-         Nieprawda!. Złośliwcowa to żona złośliwca. A ja twoją żoną nie jestem.

-         I dzięki Bogu - odpowiedział Wojtek.

Jak się szybko kłótnia zaczęła, tak się skończyła. Za moment obydwoje zgodnie zleźli ze strychu, żeby przed śniadaniem obmyć się pod studnią.

Gdy usiedli wszyscy przy stole, Walenty wstał, przeżegnał się i powiedział:

-         Dziękujemy Ci Panie za to, że jeszcze dzisiaj będziemy mogli spożywać Twoje dary.

-         Amen. Odpowiedzieli pozostali i wszyscy zaczęli posiłek.

Po śniadaniu Walenty kazał Wojtkowi wybrać kobiałkę dorodnych grzybów i zanieść na plebanię.

-         A może bym ja poszła, szybciej się dogadam z gosposią - zaproponowała Jagienka, mając nadzieję, że gdy będzie wracać to pójdzie okrężną drogą, koło gajówki, i dowie się o Jaśka, a może nawet się z nim zobaczy.

-         Tatko! Ja muszę iść - powiedział Wojtek, - bo to i pleban tak powiedział i ja mam ważne pytanie do plebana.

-         A, o co ty synku, chciałbyś go zapytać? - Zapytała matka.

-         Chciałbym zapytać, co trzeba zrobić żeby zostać takim dominikiem, jako ci, co wczoraj byli.

-         Synku. Nie dominikiem tylko domi..ki..na..ni,.... - Tylko zakonnikiem. O! - powiedziała matka.

-         Oo!  Mama też nie umiała powtórzyć - zaśmiała się Jagienka, a za nią Walenty.

-         Dobrze synu. Ty pójdziesz. Nawet jak czegoś nie wiesz jak nazwać, to i tak się z plebanem dogadasz. Jak słyszę wasze kłótnie - tu wskazał na Jagienkę i Wojtka - to wiem, że język masz obrotny, jak na swój wiek - stwierdził Walenty.

-         I jeszcze jedno. Jak czegoś nie wiesz, to zawsze się pytaj mądrzejszych, jako teraz chcesz zrobić - dodał ojciec.

                                                     *  *  *  (18.08.1223)

 

            Wojtek szybko wybrał grzybów pełną kobiałkę. Przykrył białym kawałkiem płótna, aby mu się nie rozsypywały po drodze i ruszył biegiem do Sędziszowa, bo już zaczęli na mszę dzwonić. Dzwony biły pół godziny przed rozpoczęciem mszy, aby wierni z odległych domów mogli zdążyć. Już był niedaleko jak zobaczył, że ksiądz wchodzi do kościoła.

Wszedł i on. Uklęknął z kobiałką przy przejściu, z zakrystii - do ołtarza. Za chwilę wyszli z zakrystii ministranci a za nimi ksiądz. Po przejściu ministrantów Wojtek wysunął kobiałkę trochę do przodu, żeby ją ksiądz zauważył. Ksiądz nie patrzył jednak pod nogi, tylko szukał wzrokiem po kościele nielicznych wiernych. Potknął się o kobiałkę, zatrzymał, spojrzał na Wojtka i zapytał:

-         Co to ma znaczyć chłopcze?...- Tu ksiądz chciał jeszcze coś powiedzieć, ale Wojtek był szybszy.

-         Tatulo kazali księdzu dobrodziejowi kobiałkę grzybów przynieść - powiedział.

-         To zanieś na plebanię.

-         Kiedy ja mam do księdza dobrodzieja bardzo ważne dla mnie pytanie.

-         To możemy porozmawiać po mszy, chłopcze,. Teraz nie pora.

-         Wielkie dzięki księże dobrodzieju - powiedział Wojtek, kłaniając się układnie.

Po mszy ksiądz rozebrał się i skinął na Wojtka, żeby wszedł do zakrystii. Ministranci szybko pobiegli do domów i swoich zajęć.

-         Jak ci na imię chłopcze? - Zaczął pleban.

-         Wojtek! Proszę księdza

-         A ile ty masz lat?

-         Trzynaście, skończę na Wojciecha.

-         A jakie jest to twoje ważne pytanie?

-         Chciałbym, proszę księdza, zostać takim... no... zakonnikiem jako ci co wczoraj u nas byli i za którymi tak pleban bryczką gonił.

-         Acha! A dlaczego chciałbyś zostać takim jak oni?

-         Bo matula opowiadali, że byli tacy dobrzy, grzeczni i tak mądrze mówili. Ja też bym chciał taki być.

-         A wiesz Wojtuś, ile się trzeba tego uczyć? Ile to trudu kosztuje i wyrzeczeń?

-         Nie wiem, proszę księdza. Ale jak się czegoś bardzo chce, to sam dobrodziej mówili, że można to z pomocą boską osiągnąć.

-         I to prawda - powiedział ksiądz i ciągnął dalej

-         Najpierw będziesz się musiał nauczyć czytać i pisać. Później nauczysz się ministrantury. Służąc do mszy poznasz sens Mszy Świętej. To, co uczyłeś się do Pierwszej Komunii to jest kropla w morzu. Będziesz musiał przychodzić codziennie rano na Mszę Świętą i zostawać po kilka godzin na nauki, które będzie prowadził wikary albo i ja. Zastanów się czy wystarczy ci zapału i chęci.

-         Matula, proszę księdza, mówi mi często, że jestem uparty jak osioł, to myślę, że mi starczy - odpalił bez namysłu Wojtek.

Ksiądz uśmiechnął się widząc, że chłopak jest rezolutny i ma język wyjątkowo obrotny.

-         Wiesz Wojtuś! - Przyjdź ty, ze swoim ojcem, za dwie niedziele. Wtedy zaczynają się nauki. Porozmawiam jeszcze, i z tobą, i z twoim ojcem.

-         Bóg zapłać księże dobrodzieju. Ja już teraz muszę gonić do domu, bo tych grzybów jest jeszcze dużo i szkoda żeby się zmarnowały. Muszę pomóc rodzicom.

Zapomniał o kobiałce, o grzybach i wybiegł z zakrystii jakby go, kto na sto koni wsadził.

Ksiądz wziął kobiałkę z grzybami wyszedł przed kościół i patrzył za biegnącym chłopcem. Wojtek zniknął za zakrętem, a pleban dalej stał i myślał: - „Z tej mąki powinien być dobry kawał chleba. Może mnie zastąpi tutaj na starość?. Dobrze to wróży tej parafii".

                                                           ***********

W dalszym ciągu opowiadania Wojtek zaczął nauki u plebana i po dwóch latach został wysłany do Krakowa z listem polecającym. Spotkał się tam ze Św. Jackiem, który się nim zaopiekował. Uczył się najpierw pod okiem Henryka z Moraw a później dwa lata w Rzymie.

Po święceniach kapłańskich był przy kościele Św. Andrzeja w Krakowie a po śmierci pierwszego plebana w Dąbrowie (rodzinna wieś obok) za staraniem swojego szwagra i rycerza Sopichowskiego (z gródka w Będziemyślach) został tam plebanem. Założył szpital parafialny, którym zarządzała siostra Justyna. Zbudował w miejscu swojego rodzinnego domu kapliczkę Matki Boskiej Różańcowej. Po kanonizacji Św. Jacka, kapliczka została nazywana jego imieniem, na miejscu której w 1920 r. powstał kościół pod wezwaniem Św. Jacka i powstała parafia - Będziemyśl. Z parafii Dąbrowa, po zniszczeniu kościoła, powstała parafia Trzciana, gdzie rycerz Sopichowski ufundował kościół, w podzięce za szczęśliwy powrót z bitwy pod Grunwaldem

 

Edward Stokłosa dla portalu  św. Jacka